„Perła zatoki”, stanowi stolicę meksykańskiego przemysłu wydobywczego ropy naftowej. Znajduje się w stanie Campeche nad Zatoką Meksykańską. W 1786 roku została ostatecznie przejęta z rąk brytyjskich piratów, do tej pory można tam znaleźć wraki ich statków 😉
Ciudad del Carmen to gmina z trzecim największym wpływem ekonomicznym w kraju. Liczba mieszkańców to zaledwie 170 000, ale tysiące Meksykanów przyjeżdżają tutaj z całego kraju co dwa tygodnie, aby pracować na platformach wydobywczych w morzu. To ciężka praca (zmiany trwają pełne 14 dni), ale bardzo opłacalna pod względem finansowym.
Wyspa posiada własne lotnisko. Połączenia są kilka razy dziennie z Mexico City. Jest również terminal autokarów ADO, skąd w 8 godzin można dostać się na rajskie plaże karaibskiego wybrzeża.
Ciudad del Carmen posiada piękny malecón. Spacerując po nim można podziwiać morze oraz największy most w Ameryce Łacińskiej Puente Zacatal o długości 3,222 km. Można też szarpnąć się na mały rejsik kutrem rybackim i pooglądać z bliska balety delfinów. Miasto słynie z krewetek. Pokazało mi prosty i rewelacyjny sos do krewetek: przyprawa Maggi+sok z limonki. Pychotka! Krewetki podaje się tutaj na najbardziej wyszukane sposoby, np. w smażonej panierce z kokosu, maczane w sosie miodowo-czekoladowym (i nie były za słodkie!), ale warte polecenia są również inne owoce morza jak i niesamowicie smaczne rybki, których nazw nie byłam w stanie nawet powtórzyć, serwowane w lokalnych restauracjach.
Kolor morza bez szału – zielonoszary, niczym wypłowiały Bałtyk. Jednak dziewicze plaże zaczarowały mnie swym urokiem. Na plaży nie było żywego ducha, wszędzie bezpańsko walały się kokosy, piszczały stada mew, a spomiędzy nóg czmychały kraby. Nie wiem kto bardziej się bał: mały krabik takiego wielkiego stwora jak ja, czy ja – małego kraba, który zamiast uciekać do tyłu – poruszał się w bok, wpatrując we mnie tymi dwoma ślepiami wystającymi na dwóch zapałkach z odwłoku. To niewiarygodne, jak szybko te kraby się poruszają i jak zwinnie wskakuję w swoje nory – dziury w piasku, cztery razy mniejsze niż one!
Godzinny spacer brzegiem Zatoki Meksykańskiej był cudowny, ale jedynie do momentu, kiedy zrobiłam się czerwona jak pomidor malinowy (pomimo posmarowania kremem z faktorem 30) i zaczęło mi się bardzo chcieć pić (no bo ile można spacerować w pełnym słońcu bez nakrycia głowy kiedy jest 37′ Celsjusza). Zeszliśmy z plaży i okazało się, że jesteśmy w samym środku lasu zwrotnikowego, przez który przebiega szosa, prawie na końcu wyspy… Mój meksykański towarzysz podróży zaproponował podjechanie autobusem, ale cóż… nie tylko nie było w pobliżu żadnego przystanku autobusowego, ale też nie wyglądało na to, że cokolwiek tamtędy kiedykolwiek przejeżdża.
Pomyślałam sobie Nigdy nie bierz stopa w Meksyku i spojrzałam na znajomego – względnie duży, przysadzisty, opalony Meksykanin. Nie, nic mi z nim nie grozi.
Jednak on gwałtownie zaprotestował i zabronił mi łapania stopa ze względów bezpieczeństwa. Ja nie zdążyłam ruszyć ręką, a on nie zdążył nawet dokończyć zdania, bo już zatrzymał się pierwszy przejeżdżający obok nas samochód. Na widok dwóch uśmiechniętych i spoconych wybawców wrzasnęłam”SI” i zaczęłam wspinać się na pakę.
Auto było duże, dostawcze, więc panowie grzecznie (i nie bezinteresownie) zaprosili mnie do kabiny. Ale oczywiście, nie było takiej opcji! Jestem w Meksyku, będę podróżować jak Meksykanie! Stałam na bagażówce, jedną ręką łapiąc totalnie rozwianą miniówę (a raczej to, co z niej zostało), a drugą trzymając się, żeby nie zmiótł mnie pęd powietrza. Musiałam zamknąć oczy i wstrzymać oddech, bo kilogramy meksykańskiego pyłu i piachu niemiłosiernie wbijały się w moją spaloną, ale szczęśliwą twarz. Wysiadając, rzuciłam na odchodne obrażonemu koledze i dżentelmenom od podwózki Zawsze chciałam to zrobić! A co!